PORTAL MIESIĘCZNIKA AUDIO-VIDEO

Kolumny ATC SCM40

Paź 28, 2014

Index

Brzmienie

W ostatnim czasie miałem okazję słuchać dwóch modeli obiektywnie bardzo drogich kolumn: Wilson Benesch Vector i Audio Physic Virgo 25 plus+. Oba mają swoje niewątpliwe atuty; to dobre kolumny. Jest jednak pewien „drobny” niuans: nie za bardzo chciało mi się na nich słuchać muzyki. Żadna z cech brzmienia mnie nie powaliła, a całości prezentacji, w jednym i drugim przypadku, brakowało soczystości i spójności. Zupełnie tak, jakby w dążeniu do technicznej poprawności zatracono to, co najważniejsze. Dodam, że nie są to jedyne drogie kolumny, jakie wywołują u mnie podobne odczucia. Paradoks polega na tym, że włączywszy później redakcyjne maluchy ATC SCM7, znów zaczynałem odpoczywać przy muzyce. Tak, to są prawdziwe barwy! Jeszcze nieidealne, ale już całkiem realistyczne. Za 1/8 ceny.

Podłogowe ATC pojawiły się we właściwym momencie. Miały być odpowiedzią na pytanie, które zaczynało mnie coraz bardziej nurtować: czy w przedziale 10–20 tysięcy złotych naprawdę nie ma kolumn – pomijając wyjątki (jak Magnepany MG 1,6) – których brzmienie mimowolnie odwraca uwagę słuchacza od poszczególnych cech dźwięku na rzecz autentyczności odtwarzanej muzyki? I wreszcie: czy to nie jest przypadkiem tak, że wszystkie te wymyślne materiały, kształty i rozwiązania, użyte w oderwaniu od po prostu muzykalnych przetworników, nie są warte dziesiątek tysięcy złotych? Odpowiedzi brzmią: dwa razy tak.
atc-scm40-maskownica
SCM40 mają kilka bardzo istotnych atutów, z których – moim zdaniem – najważniejszy jest ten jeden: homogeniczność reprodukowanych barw. Stanowią one rdzeń-szkielet całej konstrukcji brzmieniowej, odróżniającej te zestawy od dziesiątek innych modeli w zbliżonej lub dużo wyższej cenie. Te kolumny wyśmienicie radzą sobie z materiałem akustycznym wszelkiego typu. Nie chodzi tu nawet o neutralność per se, gdyż ta jest, owszem, nieprzeciętnie dobra, lecz o to, jak płynnie łączą się ze sobą poszczególne dźwięki instrumentów. Spójność rejestrów jest po prostu wzorowa. Zakres średniotonowy wydaje się niezmiernie równy, wolny od podkolorowań w stopniu zdecydowanie ponadprzeciętnym. Trzeba jednak w tym miejscu zastrzec, że kolumny te są wyjątkowo czułe na jakość – a przede wszystkim na przejrzystość – połączonej elektroniki. SCM40 łatwo popadają w manierę ocieplania i dosładzania muzycznego przekazu. Efekt ten zasadniczo dotyczy przełomu środka i góry. W połączeniu z amplikacją referencyjną uzyskałem wprost idealną relację klarowności dźwięku do jego wypełnienia, nasycenia barw. Bo tak brzmi sam wzmacniacz. Podłączenie integry Accuphase (za słabej mocowo do tych kolumn, ale o tym w dalszej części) spowodowało wyraźne „zamulenie” dźwięku, dla mnie zbyt duże ocieplenie. Okazuje się, że nieodpowiedni efekt może także wywołać z pozoru mniej znaczący element – na przykład transport cyfrowy. Strumieniowy Ayon NW-T z lampowym wyjściem cyfrowym (sic!), który zastąpił Linna Sneaky’ego DS, był wyraźnie słyszalnym elementem systemu. Elementem ograniczającym przejrzystość sceny, precyzję lokalizacji, definicję basu. Oznacza to, że SCM40 balansują po ciepłej stronie neutralności, cały czas próbując trochę dosłodzić brzmienie. Oznacza też, że są to kolumny, które świetnie pokazują różnice – nie tylko pomiędzy wzmacniaczami czy źródłami lecz także nagraniami. Rewelacja polega na tym, że tak wiele można z tymi kolumnami zrobić operując wyłącznie elektroniką. By wycisnąć z nich to, co najlepsze, polecam szybkie i klarowne komponenty z możliwie minimalną tendencją do oszuszania barw – bo tych po prostu szkoda. SCM40 grają dźwiękiem tak gęstym, że można by z niego wyciskać sok, rozcieńczyć wodą w stosunku 2:1 i obdarować jeszcze dwie inne kolumny wysokiej klasy. Saturacja i naturalność brzmień są na poziomie znakomitych dwudrożnych monitorów. Do tego dochodzi pełnopasmowość brzmienia, czego małe kolumny nie potrafią. I tak pomału dochodzimy do sedna tej niewątpliwej rewelacji – SCM40.

Sądziłem, że pojedynczy głośnik basowy w obudowie zamkniętej nie zrobi na mnie wrażenia, że bas będzie stosunkowo lekki, z nieszczególnym wykopem. Tak się jednak nie stało. Niskie tony są subiektywnie znacznie równiejsze niż w zdecydowanej większości kolumn wysokiej czy nawet bardzo wysokiej klasy. Bezsprzecznie ma to związek z zastosowaniem obudowy zamkniętej. Z jednej strony niskie tony schodzą naprawdę całkiem nisko, z drugiej – niosą odpowiedni ładunek energii, z trzeciej zaś – odznaczają się nienaganną kontrolą. Wprawdzie w średnim podzakresie jest  wyczuwalna tendencja do lekkiego zaokrąglenia konturów, jednak już najniższe odtwarzane rejestry są pozbawione typowego „umff”, czyli utraty definicji. Jest jeszcze coś: barwność i przejrzystość dołu. Otóż w tym zakresie słychać to, co 99% kolumn uśrednia i pomija. Na pierwszy rzut ucha, bas jest po prostu normalny. Nie przykuwa uwagi żadnymi podbiciami, przeciągnięciami. Po chwili okazuje się jak to jest jędrny i bogaty zakres.

Przyznaję, że są nagrania, za pomocą których można dość łatwo zmusić woofery do pracy z maksymalną amplitudą, a w konsekwencji do ukazania limitu możliwości dynamicznych. To jednak bardzo niewielki procent nagranej muzyki, której w dodatku trzeba słuchać głośno, by ów limit poznać. W normalnym użytkowaniu, zakres dynamki serwowanej przez te kolumny jest w zupełności wystarczający. Powiem więcej: mnie nie brakowało czadu i decybeli, choć moje wiekowe Zollery potrafią w tym zakresie istotnie więcej. To jednak bez większego znaczenia. „40-tki” nie są kolumnami obdarzonymi jakimś wyjątkowym talentem do oddawania skoków dynamicznych. By te były oddane realistycznie, z dużym zakresem maksymalnego poziomu SPL, potrzebny jest naprawdę mocny piec. Te kolumny grają cicho, wymagając naprawdę dużo woltów na zaciskach. Poziom wyjściowy z mojego preampu był o 7–8 dB wyższy, niż podczas korzystania z Zollerów – a dodajmy, że to bardzo znacząca różnica. Oznacza bowiem 5–6-krotnie wyższe napięcie na wyjściu wzmacniacza mocy (a w konsekwencji także moc). Aby zagrać z odpowiednim „czadem”, potrzeba minimum 100, a lepiej 150 W na kanał (przy 8 omach). To chyba nie przypadek, że obydwa wzmacniacze ATC mają taką właśnie moc.
atc-scm40-gniazda
Przestrzenność jest kolejnym, bezsprzecznie mocnym punktem programu ATC. Precyzyjnie ustawione, potrafią fenomenalnie oddać szerokość sceny (w szczególności zaś sztuczki fazowe), tworząc obraz stereofoniczny rozciągający się w kącie znacznie przekraczającym 100 stopni. Do tego otrzymujemy bardzo dokładne ogniskowanie oraz jedną z lepszych głębi, jaką słyszałem w ostatnim czasie. Scena wykazuje minimalną tendencję do wycofania – i jest to cecha, którą łatwo pogłębić zbyt ciepłym, mało bezpośrednio brzmiącym wzmacniaczem (a’la Accuphase E600). Wzmacniacze pracujące w klasie A należy generalnie skreślić z listy kandydatów do zakupu – z uwagi na zbyt małą moc a także charakter brzmienia.

Nie wymieniłem, jak na razie, ani jednej wady recenzowanych kolumn. Celowo. Oczywiście „40-tki” nie są ideałem – w końcu od czego byłyby dużo droższe modele? Nad wokalami, od czasu do czasu, unosi się leciutka woalka. Zjawisko to dotyczy chyba niższego podzakresu sopranów, które nie mają absolutnej precyzji i rozdzielczości. Choć ta, w ujęciu całościowym, jest i tak świetna. Wspomniałem też o dynamice, która – aby ją pobudzić – wymaga naprawdę sprawnego i mocnego wzmacniacza. Wszystko to jednak są niuanse, które doprawdy tracą na znaczeniu w kontekście tego, jak kompletne i dopracowane są te zestawy. Nad wspomnianymi cechami po prostu łatwo przejść do porządku dziennego, zupełnie o nich zapominając.


Oceń ten artykuł
(24 głosów)

Skomentuj

Upewnij się, że pola oznaczone wymagane gwiazdką (*) zostały wypełnione. Kod HTML nie jest dozwolony.

Kontakt z redakcją