PORTAL MIESIĘCZNIKA AUDIO-VIDEO

Trenner&Friedl Osiris

Mar 01, 2017

Index

Brzmienie

Wielu audiofilów uważa, że pierwsze wrażenie przy odsłuchu nieznanego wcześniej urządzenia audio jest ważne i wiele mówiące. Tyle że im więcej człowiek słucha różnych sprzętów, tym częściej się przekonuje, iż pochopna ocena, poza przypadkami ekstremalnymi, jest jednak niewskazana, bo myląca. Część producentów doskonale wie, jak wywołać efekt "wow!" u potencjalnego nabywcy, by przekonać go do zakupu. W dodatku potrafi to nieźle ukryć, więc nawet wprawne ucho czasem daje się „nabrać”. Po drugie, nieczęsto, ale jednak, trafiają się takie urządzenia, o których cokolwiek da się powiedzieć dopiero po dłuższym odsłuchu. Zwykle to one okazują się najciekawsze. Właśnie do tego gatunku należą Osirisy.

Na początku walczyłem trochę z ich ustawieniem. Producent sugeruje, że dobrze sprawdzają się ustawione blisko ściany bądź nawet w kątach pokoju (doskonałe rozwiązanie do niewielkich pomieszczeń). Drugim istotnym aspektem jest jednakże odległość kolumn od uszu słuchacza, a ta, jak się przekonałem, nie powinna być zbyt duża. W moim pokoju stanęło więc na odstawieniu kolumn o jakieś 60 cm od ściany i przysunięciu fotela nieco bliżej niż zwykle – tak by odległość między mną a głośnikami wynosiła około 2 m. W ten sposób uzyskałem najlepszy balans tonalny z całkiem dobrym basem plus ważny dla mnie efekt oderwania się dźwięku od kolumn (nie tak oczywisty w innych ustawieniach głośników). Przysunięcie kolumn bliżej ściany wzmacniało nieco bas, ale pogarszała się stereofonia. Odsłuchy początkowo prowadziłem z moim zestawem Modwrighta, potem z mniejszą integrą Normy Audio – IPA-70B – by na koniec podpiąć do Osirisów 12-watowe lampowe końcówki mocy Cube polskiej firmy MySound.

Do rzeczy, czyli pierwszego wrażenia. To nieduże kolumny, więc pierwszą rzeczą, na którą zwróciłem uwagę, było uszczuplenie podstawy basowej dźwięku (w stosunku do moich zestawów UbiqAudio Model One), a z tym wiąże się wrażenie przesunięcia balansu tonalnego w górę. Cudów nie ma: w moim pokoju duży bas dają dwa razy większe kolumny (mówię o basie wysokiej jakości). A skoro bas był nieco skromniejszy, to uwaga skupiała się na średnicy i górze pasma. Ta pierwsza jest wyborna – lekko ciepła, gładka, może nie wybitnie gęsta, ale dźwięk ma wystarczająco dużo ciała, żeby każdy instrument czy wokal sprawiał wrażenie pełnego i obecnego. Przy ustawieniu, o które, jak wspominałem, musiałem odrobinę powalczyć, kolumny znikały z pomieszczenia, zostawiając mnie sam na sam ze sporą sceną. Jej szerokość może nie była jakaś ogromna – jedynie niewiele wychodziła poza rozstaw kolumn, ale za to głębokość robiła duże wrażenie. Dobra gradacja planów, narysowane miękką kreską, trójwymiarowe źródła pozorne i dobry wgląd w akustykę nagrań czy pomieszczeń, w których je zrealizowano – wszystko to sprawiało, że łatwo było zapomnieć, iż to tylko reprodukcja nagrania, a nawet – że grają niewielkie kolumny. Pogłos, odbicia dźwięku dochodzące z daleka (np. na „7 ostatnich słowach Chrystusa na krzyżu" Haydna nagranych w kościele) budowały wrażenie wydarzeń rozgrywających się w ogromnej przestrzeni przede mną, która zaczynała się zaraz za linią kolumn, a kończyła... czasem trudno było wskazać gdzie... Sposób prezentacji Osirisów sprawia, że uwaga słuchacza jest skupiona przede wszystkim na wydarzeniach na wprost.

Trenner Friedl Osiris 4 profil

Otwarta obudowa ze skierowanym ku dołowi ujściem, ma według producenta, ułatwiać ustawianie tych kolumn w dowolnym pomieszczeniu, gdzie mogą pracować także blisko ścian czy nawet w rogach pokoju.

Góra pasma – wyrazista, czysta, ale nie ostra ani rozjaśniona, dźwięczna, z dużą energią, świetnie łączyła się ze średnicą, dając wrażenie doskonałej spójności, podobnej do kreowanej przez pojedyncze głośniki szerokopasmowe. Im dłużej słuchałem tych kolumn, tym bardziej doceniałem tę część pasma, zwłaszcza przy nagraniach wysokiej jakości. Żadnego napięcia, nerwowości, żadnego wysilania się, żeby zrobić wrażenie na słuchaczu – dźwięcznie, płynnie i naturalnie, ale też i z naprawdę niezłą rozdzielczością i dużą ilością informacji podanych jakby od niechcenia, nienachalnie. To, że na początku odsłuchu góra nie robiła większego wrażenia, wynikało właśnie z braku efekciarstwa, a nie z braków czy wad jako takich. Dużo powietrza, otwartość i gładkość, która nie matowiła dźwięku, nie temperowała dźwięczności, ale pilnowała, by w prezentację nie wkradała się ostrość nawet na nieco słabszych (technicznie) nagraniach – to wszystko stanowiło o klasie omawianego zakresu. Można powiedzieć, że panowie Trenner i Friedl znaleźli tu „złoty środek” – bardzo dobry balans między wiernością nagraniom, a prezentacją, której słuchanie daje ogromną przyjemność nawet wtedy, gdy oznacza delikatne wygładzenie "nierówności" nagrania.

No dobrze, a co z tym basem? Na playliście wylądował jeden z albumów Marcusa Milera, ciut mocniej odkręciłem pokrętło głośności (naprawdę niewiele) i... gdybym nie widział na własne oczy, nie uwierzyłbym, że dalej gra ten sam zestaw. Bas Marcusa miał energię, szybkość, zadziorność, które pamiętam z jego ostatniego koncertu w Warszawie. Potrafił dość nisko zejść i nawet na dole oddać dużo dobrze kontrolowanej energii. Fajnie, soczyście prowadzony był rytm, szybkość ataku była odpowiednia i właściwie jedyne, do czego mogłem się przyczepić, to był brak zejścia do samego dołu, gdzie jednakże artysta tak naprawdę za często nie zagląda. No, ale przecież to niewielkie kolumny, więc robienie im z tego zarzutu byłoby niepoważne i nierozsądne. Podobne wrażenie odniosłem przy albumie „So" Petera Gabriela, gdzie bas może nie gra głównej roli, ale jest istotnym elementem tej muzyki. Teraz także nie dało się powiedzieć, że basu jest za mało, czy że jakościowo nie spełnia wymagań – było go tyle, ile trzeba, był dobrze kontrolowany, wypełniony, nieźle różnicowany (to „wina” nagrania, a nie kolumn), tworząc dobrą podstawę pozostałym instrumentom i głosom np. na „Sledgehammer" czy „Don't give up". Wokale, swoją drogą, zarówno Gabriela, jak i fantastycznej Kate Bush, były – podobnie jak w przypadku wszystkich kolumn T&F, jakich do tej pory słuchałem – wyjątkowo dopieszczone. Pełne, gęste, ze świetnie oddaną barwą i fakturą urzekały emocjami, budowały bliską relację między wokalistką/wokalistą a słuchaczem.

Osirisy nie zrobiły z płyty Gabriela nagrania audiofilskiego, ale słuchanie tej muzyki dawało sporo frajdy, choć może nie aż takiej, jakiej przy muzyce rockowej dostarczyły mi większe Faraony. Osirisy nie oferują aż tak dobrej dynamiki w skali makro, choć na poziomie mikrodetali jest naprawdę dobrze.

Krótki odsłuch z polskimi, 12-watowymi monoblokami lampowymi pokazał, że i takie zestawienie jak najbardziej wchodzi w grę. Dźwięk był jeszcze gładszy, bardziej przestrzenny i nieco – choć tu pewnie przemawia moje uwielbienie lamp – jeszcze bardziej organiczny. Na normalnych i wysokich poziomach głośności owe „słabe lampy” radziły sobie z napędzeniem Ozyrysów bez problemu, dostarczając energetyczną, nasyconą, równą prezentację. Jedynie na najniższych poziomach głośności, na co, jak sądzę, miała wpływ wielkość mojego pokoju, np. w trakcie późnowieczornych/nocnych odsłuchów, lepiej sprawdzały się tranzystorowe wzmacniacze Modwrighta i Normy, które już przy takim graniu dostarczały pełny dźwięk. Wydaje mi się jednakże, że w pomieszczeniu kilkunastometrowym owa różnica zatarłaby się całkowicie. 


Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Skomentuj

Upewnij się, że pola oznaczone wymagane gwiazdką (*) zostały wypełnione. Kod HTML nie jest dozwolony.

Kontakt z redakcją