PORTAL MIESIĘCZNIKA AUDIO-VIDEO

Sony UDA-1

Lut 01, 2016

Index

Budowa

UDA-1 ma niemal w całości aluminiową, wspaniale wykonaną obudowę o szerokości 225 mm. Gruby front, gładko wypolerowana górna ścianka, metalowe pokrętła – to wszystko tworzy obraz produktu wysokiej klasy, w przypadku którego księgowi mieli niewiele do powiedzenia – a w każdym razie, znacznie mniej niż zwykle. Jedynie boczne panele są plastikowe, choć i tak tego na pierwszy rzut oka nie widać. Z tak dobrą jakością wykonania nie spotykamy się w sprzęcie hi-fi za 2500 zł. Pod tym względem UDA-1 zasługuje na najwyższe uznanie. Z MAP-S1 było dokładnie tak samo.

Przedni panel (stanowiący jednolitą całość z górną ścianką) zachowuje czystą, minimalistyczną formę. Prócz gałki potencjometru, przycisków wyboru źródła, włącznika sieciowego (stand-by/on), ukrytego pod klapką portu USB dla urządzeń Apple i innych mobilnych (funkcja ładowania) oraz „dużego jacka” dla słuchawek, mamy tu jedynie diody sygnalizujące wybrane wejście. Tych jest łącznie pięć – w tym jedno analogowe (cinch) i trzy cyfrowe: optyczne, współosiowe oraz USB. Najważniejsze jest oczywiście to ostatnie, bo z jednej strony pozwala na podłączenie wzmacniacza bezpośrednio do komputera, co, po pierwsze, jest wydajne kosztowo, a po drugie, z reguły zapewnia lepsze brzmienie niż stary interfejs S/PDIF. Działa w trybie asynchronicznym i umożliwia odtwarzanie materiału w formacie DSD (2,8 i 5,6 MHz). Sony wspiera go niejako pryncypialnie – jako współtwórca formatu SACD, którego DSD było przecież nieodłącznym elementem. Prócz DSD, możliwe jest oczywiście odtwarzanie plików z zapisem PCM o częstotliwości próbkowania 192 kHz. Warto jeszcze wspomnieć o firmowym algorytmie DSEE (Digital Sound Enhancement Engine), który ma poprawiać brzmienie nagrań poddanych kompresji stratnej. Nie jestem zwolennikiem tego typu poprawiaczy, uznając, że wszelkie wysiłki polegające na odzyskiwaniu wysokich tonów czy podbijaniu dynamiki tylko oddalają nas od brzmienia nieskomprymowanego oryginału.

Sony-UDA-1-gniazda

UDA-1 ma porządne, zakręcane, izolowane plastikiem terminale głośnikowe przystosowane do wtyków bananowych (po usunięciu zaślepek). Z tyłu, prócz gniazd wejściowych i gniazda zasilającego IEC, znalazły się dwa przełączniki: Auto Standby i Equalizer. Działanie pierwszego łatwo odgadnąć – wzmacniacz będzie lub nie będzie wyłączał się automatycznie po dłuższym czasie nieaktywności. Drugi przełącznik uruchamia cyfrową korekcję EQ, opracowaną z myślą o dedykowanych głośnikach SS-HA3. Warto wspomnieć także o wyjściu liniowym z przetwornika c/a. Jest wprawdzie mało prawdopodobne, by ktokolwiek kupił UDA-1 z zamiarem używania go z  dodatkowym wzmacniaczem, ale taki sposób rozbudowy istnieje i potencjalnie może się przydać. Sekcja cyfrowa bazuje na bardzo dobrej kości przetwornika PCM1795, mikrokontrolerze wejścia USB CMedia CM6632A oraz procesorze DSP ARM. Filtry analogowe zbudowano na bazie wzmacniaczy operacyjnych NJM4580. Regulacja głośności wykorzystuje klasyczny potencjometr Alpsa z silniczkiem, ale tylko do zawiadywania poziomem regulowanym de facto przez układ scalony.
Bez wątpienia największą niespodzianką jest brak firmowego rozwiązania – wzmacniacza impulsowego S-Master – na rzecz analogowych układów scalonych Texas Instruments LM2876, które według specyfikacji producenta są zdolne oddawać moc 40 W na kanał przy 8 Ω.

Tu jednak – zapewne z uwagi na ograniczenia zasilacza (zbyt małe napięcie), który tworzy wcale nie taki mały klasyczny transformator EI, mostek prostowniczy i dwa elektrolity 6800 µF/25 V dedykowane do aplikacji audio (Nippon Chemicon) – moc jest ograniczona do 23 W przy 4 Ω. 

Wzmacniacz wyposażono w miniaturowy pilot o wielkości karty kredytowej (no, bez przesady – nieco grubszy) – to naprawdę fajny gadżet. Uszczelnione przyciski przydają sterownikowi praktyczności (trudniej go skutecznie zalać).


Oceń ten artykuł
(0 głosów)

1 komentarz

Skomentuj

Upewnij się, że pola oznaczone wymagane gwiazdką (*) zostały wypełnione. Kod HTML nie jest dozwolony.

Kontakt z redakcją