PORTAL MIESIĘCZNIKA AUDIO-VIDEO

Monrio MC206

Mar 27, 2017

Index

Brzmienie

Przed dostarczeniem 206-tki, dystrybutor wiele mi opowiadał o tym, jak jest to wspaniały wzmacniacz, przytaczając opinię pewnego recenzenta, który miał go długo przede mną. Nie przykładam większej wagi do opowieści tego typu. Wyrażam zainteresowanie, przytakuję, cierpliwie słucham – ot, tyle. Wbrew pozorom, zdarzają się pouczające lekcje. Dają obraz tego, jaki stosunek ma dany dystrybutor do swoich urządzeń: czysto handlowy czy też wyraźnie emocjonalny. Nietrudno się domyślić, z jaką sytuacją mamy do czynienia w tym przypadku. Niezależnie od wszystkiego, muszę przyznać, że przechwałki dystrybutora tym razem nie były przesadzone. MC206 to wzmacniacz tak dobry, że w zderzeniu z jego wykonaniem i funkcjonalnością powoduje u potencjalnego odbiorcy dylemat: kupić, nie kupić? Ale do rzeczy.

Przede wszystkim jest to wzmacniacz równy. Równy tonalnie i zrównoważony w sensie poszczególnych składowych prezentacji. Pod każdym względem jest nieprzeciętnie dobry, a złożenie wszystkiego w całość skutkuje tym, że zupełnie nie chce się przestać słuchać muzyki – nawet wtedy, gdy na co dzień jesteśmy przyzwyczajeni do znacznie droższych wzmacniaczy. Tak było wielokrotnie podczas tego testu. Przykładowo, zamiast słuchać dwóch pierwszych minut danego kawałka (playlista liczyła średnio po kilkadziesiąt utworów, a czas gonił...) nieraz łapałem się na tym, że utwór dobiegał końca i rozpoczynał się kolejny... a ja wciąż słuchałem z zamkniętymi oczami. Co o tym decydowało? W rzeczy samej, połączenie kilku cech: nieprzeciętnej namacalności w obrębie średnicy, znakomitej projekcji przestrzeni, zwartości dźwięku, jego kontroli i gładkości. Efekt jest taki, że muzyczny przekaz ma w sobie mnóstwo pożądanej lekkości, zwiewności i dynamiki. Wciąga i angażuje bardziej niż zwykle, choć magii w średnicy jest tu z pewnością mniej niż z niektórych lampowców czy testowanej niedawno hybrydy Pathosa Classic Remix.

Monrio MC206 2 tyl

Wyposażenie można uznać za standardowe. Zamiast zwykłego wejścia USB lepsze by było optyczne. Wyjście z przedwzmacniacza zawsze może się przydać. Zaciski głośnikowe są w porządku. 

 

Testując MC206, uświadomiłem sobie, że istnieje prosta miara jakości tego, czy wzmacniacz jest naprawdę wysokiej klasy, tj. czy kwalifikuje się do high-endu (metoda ta zawodzi w przypadku słabowitych lampowców). Głośno nastawiamy muzykę, dostosowując poziom do płyt nagranych ze średnim poziomem. Te cichsze będą nieco za ciche, zaś te najgłośniejsze – trochę za głośne. Puszczamy muzykę, lecą kolejne utwory/płyty i śledzimy swoje reakcje: czy pojawia się w nas ochota/odruch regulacji głośności: raz jej ściskania, innym razem – jej pogłaśniania. Mój roboczy wzmacniacz nie wymaga takowych korekt. Zwykle ustawiam jeden poziom głośności i przez długi czas go nie zmieniam – chyba że wymaga tego wyjątkowo ciche nagranie. Głośniejsze utwory przekraczają próg przyzwoitości SPL, lecz nie rozsadzają mi głowy, bo brzmienie jest czyste i wciąż wysokiej próby. Zapewnia jeszcze silniejszy efekt live.

W praktyce zdecydowana większość wzmacniaczy „oblewa” ten tylko pozornie prosty test. Zwyczajnie nie radzi sobie dynamicznie i barwowo. Wśród tych za mniej niż 10 tys. zł niezwykle rzadko zdarzają się wyjątki. Z droższymi bywa różnie, choć odsetek „zdających" jest większy. Integra Monrio zaliczyła test. Ktoś powie, że przyczynił się do tego brak pilota. Wyjaśniam jednak, że prawdziwy powód był inny – autentycznie wysoka jakość dźwięku.

Brzmienia MC206 w żaden sposób, ani przez sekundę, nie odbierałem jako męczące, nużące czy w jakikolwiek sposób nieatrakcyjne. Wręcz przeciwnie – odnalazłem w nim wiele cech roboczego wzmacniacza referencyjnego; tyle że oczywiście na nieco mniejszą skalę. I tak, Monrio wyśmienicie poradził sobie z ponad 50-letnim nagraniem „Girl from Ipanema" w wykonaniu Joao Gilberto i Stana Getza. Była niesamowita plastyczność, uderzające poczucie „bycia tam", wokal miał tę niepodrabialną aurę, zaś saksofon zdawał się być nieomal żywy. To wszystko składało się na wspomniany efekt namacalności, który wyróżnia Monrio nie tylko w grupie wzmacniaczy w cenie do 12 tysięcy zł, lecz także tych sporo droższych.

Pisząc te słowa, jestem świeżo po odsłuchu drugiej części zremasterowanego albumu „The Wall” na drugim systemie odsłuchowym. I zastanawiam się, po co komu winyl. Wiadomo, jakie ceny osiągają oryginalne wydania tego floydowskiego dzieła. Wiem, że to trochę obrazoburcze stwierdzenie, ale prawda jest taka, że brzmienie, jakie ten wzmacniacz wyciska z trzykrotnie droższych od siebie Audiovectorów i dwukrotnie tańszego od siebie (lecz znakomitego) przetwornika PS Audio jest totalnie analogowe. Jednocześnie imponuje zawartością, werwą, dynamiką i przestrzenią. W dodatku nie słyszę żadnych trzasków ani zniekształceń. Nie muszę się też zastanawiać, czy nie warto by jeszcze poeksperymentować z azymutem. Wszystkie te dziwne odgłosy z tła wspomnianego albumu słychać tak, jakby były rzeczywiste. Są tuż obok! Właśnie leci „The Final Cut” (też z plików – na wypadek gdyby ktoś pytał), a ja mam nieomal ciarki na plecach. Po raz kolejny dochodzę do wniosku, że Monrio ma kapitalny środek pasma: żywy, otwarty, bezpośredni, lecz zarazem zupełnie pozbawiony twardości czy osuszenia. Soprany dosłownie weń wsiąkają – są tak spójne ze średnicą i czyste. Odsłuchy nagrań barokowych to potwierdzają: góra jest znakomita, mimo że minimalnie spolerowana na samym krańcu. Przydałoby się jej jeszcze odrobinę więcej otwartości, ale nie narzekajmy, bo i tak jest świetna. Skrzypce, górne rejestry fortepianu są wyborne. –  otwarte, przejrzyste, lecz jednocześnie miękkie, naturalne. Wspominałem o głębi sceny? Jest wyśmienita. W ogóle budowanie obrazu stereo to niezwykle mocny atut włoskiej integry. Szerokość, rozmach, dobra lokalizacja – jest znacznie lepiej niż to, co zwykle otrzymujemy w tej cenie.

Winien jestem jeszcze krótką charakterystykę basu. Powstrzymam się od pisania poematów. Też jest wyborny: prężny, rytmiczny, szybki, dynamiczny, a nade wszystko – różnicowany. Zmieniające się wybrzmienia bębnów na obu wspomnianych albumach Floydów mogłem śledzić bez najmniejszego trudu. Niskie tony są zupełnie wolne od efektu poluzowania, nie są też w ogóle podbite, wyeksponowane, ocieplone. To bas rzetelny, ale zarazem muzykalny – śledzący i nadążający za rytmem i barwami.

I tak oto ostatecznie dochodzę do wniosku, że jest to jeszcze w miarę niedrogi wzmacniacz – być może jedyny taki – któremu nie brakuje niczego: ani mocy, nie dynamiki, ani barw, ani przestrzeni. Wzmacniacz, z którym prawdopodobnie mógłbym zostać na lata. Amen.


Oceń ten artykuł
(6 głosów)

Skomentuj

Upewnij się, że pola oznaczone wymagane gwiazdką (*) zostały wypełnione. Kod HTML nie jest dozwolony.

Kontakt z redakcją