PORTAL MIESIĘCZNIKA AUDIO-VIDEO

Wilson Audio Sasha Series-2

Sty 08, 2016

Index

Soniczna nirwana

Nowe Sashe, podobnie jak poprzednicy, mogą bezproblemowo pracować w pomieszczeniach o kubaturze rzędu 60–70 m3 (typowe 23–27 m2), o ile tylko spełniony jest warunek zoptymalizowanego (bezkompromisowego użytkowo) ustawienia, a samo pomieszczenie nie jest trudne akustycznie. W moim 30-metrowym, ale niskim (2,2 m) pomieszczeniu Sasha sprawowały się bezproblemowo, dając mniej basu niż ATC SCM100 i w podobnych proporcjach co KEF-y Reference 5 czy moje Zollery Temptation (też na dwóch 8-calowych wooferach, ale nieporównywalnie od Sashy mniejsze). Tym samym należy zdemitologizować kolumny Wilsona – a przynajmniej ten model – jako ciężki na basie, trudny do ustawienia. Tak nie jest.

W rzeczy samej, bas ociera się o perfekcję, choć muszę przyznać, że na początku słyszałem pewną miękkość w najniższym dole (sub-30 Hz) będącą – nie ma się czemu dziwić – efektem pracy bardzo nisko zestrojonego portu BR. Przy średnich i wyższych poziomach SPL, na tonach testowych (20–30 Hz) można usłyszeć szum turbulencyjny. Mimo to „bas muzyczny” jest doskonale trzymany w ryzach. Schodzi bardzo nisko (skutecznie: w okolice 25 Hz), lecz w żadnym momencie i przy żadnej mocy (w granicach rozsądku) nie brakuje mu szybkości, zwartości, jędrności. Kontrabas Glena Moore’a z albumu „Beyond Words” (Oregon) brzmiał bardzo przekonująco, autentycznie. Miał wyraziste barwy, odcienie. Prawdziwą rewelacją był bas syntetyczny (np. Dean Can Dance) i elektryczny, jak również bębny. Albumu Chicka Corei „Ultimate Adventure" słuchałem jak w transie, nie mogąc się oderwać. Bas – mimo że doskonale zebrany i czysty – miał w sobie pewną lekkość i nawet przy nieprzyzwoicie głośnym odsłuchu nie wykazywał najmniejszej zadyszki. Jednocześnie okazało się, jak rytmiczne potrafią być to kolumny.

Niezależnie od nagrania linie niskotonowe były nieprzeładowane, prowadzone z godną podziwu swobodą i brakiem zniekształceń. Nie podejmuję się porównania z poprzednikiem, choć wydaje mi się, że bas w serii drugiej jest nieco mniejszy, co w praktyce – przynajmniej w moim pomieszczeniu – było zaletą.

W porównaniu z innymi zacnymi kolumnami high-end, które miałem okazję testować w nieodległym czasie, bas Sashy to jednak inna – wyższa – liga. KEF-y Reference 5 nie osiągają tej potęgi w najniższych rejestrach, zaś ATC SCM100 schodzą może nawet i trochę niżej, dając wrażenie lepszej potęgi poniżej 40 Hz, jednak pod względem dynamiki, szybkości i precyzji nie mogą się równać z Wilsonami. Całościowo rzecz ujmując, Bas Sashy 2 to idealny kompromis z punktu widzenia kogoś, kto chce mieć wszystkie pożądane cechy niskich tonów, nie godząc się jednak na ich szczupłość czy ograniczone rozciągnięcie (vide: obudowy zamknięte). W dziedzinie czystości i precyzji nie jest to może jeszcze poziom auta półwyczynowego – takiego 911 GT3 RS – ale Carrery GTS – na pewno.

Sasha-S2-glosnik

Mimo wszystko, za ważniejsze uważam to, co dzieje się wyżej w paśmie: w szczególności w średnicy. Mamy tu do czynienia ze zjawiskiem na miarę wybitnych zestawów głośnikowych: takiej selektywności, takiej separacji przestrzennej dźwięków, iż powstaje wrażenie, że średnica jest „pojemniejsza” niż zwykle.

W każdych kolumnach głośnikowych występuje zjawisko maskowania, znane też jako efekt przybrudzenia wyższych rejestrów niższymi. Im więcej się dzieje – szczególnie na dole pasma – tym bardziej duszny i nieprzejrzysty robi się środek pasma (góra też, choć w mniejszym stopniu). Zjawisko to dotyczy szczególnie małych i średnich kolumn o konstrukcji dwudrożnej, lecz nie tylko. Występuje zawsze i zawsze jest słyszalne, choć jesteśmy do niego tak przyzwyczajeni, że efektu nie słyszymy wprost. Nowe Sashe są kolumnami, w których omawiany efekt zredukowano do chyba pomijalnego minimum.
Oto bowiem, przestaje mieć dla wokalu, skrzypiec czy fortepianu jakiekolwiek znaczenie to, czy perkusista i basista odpoczywają, czy też w najlepsze grają swoje, na maksymalnych obrotach. To ważne osiągnięcie, bo otwiera nowe możliwości w kwestii realizmu brzmienia – szczególnie gdy słuchamy z poziomami live.

Byłem doprawdy zachwycony tym, jak lekka, swobodna i naturalna jest średnica tych kolumn. Nagrania, które do tej pory uznawaliśmy za dziwnie brudne, jakieś nieatrakcyjne, nagle pokazywały swoje nowe, ciekawsze oblicze. Brzmienie było tak naturalne, tak swobodne, spoiste i gęste, że wielu albumów chciałem słuchać w całości, choć to – w ramach testu – nie było przecież możliwe. Jednym z nich był „Viaticum” grupy e.s.t., który posiadam w wersjach PCM (rip CD) i DSD (rip SACD). Było dość oczywiste, że ta druga wersja brzmi szlachetniej, ale tak naprawdę nie miało to większego znaczenia, bo obie brzmiały wprost fenomenalnie. Do tej pory nie słyszałem takiego trójwymiaru z tego albumu. Efekt 3D był doprawdy silny. Nie chodzi mi o same efekty stereo, bo przestrzeni w tym nagraniu nie ma za wiele, lecz o wybrzmienia oraz bryły instrumentów: to już nie płaskie obrazy, lecz właśnie bryły. Utwór „Tide of Trepidation” rytmicznie wciągał bez reszty: połączenie fortepianu, bębnów, basu, okraszone efektami elektronicznymi dawało hipnotyzujący efekt.

Przestrzenność dźwięku płynącego z tych kolumn jest w ogóle poza skalą. Z jednej strony, gdy słuchamy po cichu, tak po prostu, nic szczególnego się nie dzieje. Jednak gdy pojawi się odpowiednie nagranie, a gałka głośności powędruje ostro w górę, zaczynają się dziać niesłychane rzeczy. Wokalista stoi, nie siedzi? Proszę bardzo: Sashe to pokazują. Orkiestra kończy się kilkanaście metrów od naszego fotela? To również te kolumny zrekonstruują. „Ognisty Ptak” w wykonaniu orkiestry z Minestoty pod Eiji Oue – nagranie Reference Recordings, PCM 24/176,4 wykreował głębię o tak naturalnej perspektywie, że nawet Ci, którzy nie przepadają za tym dziełem (jak ja), z uwagą wysiedzieliby te 21 minut w fotelu. Sama szerokość sceny również była znakomita, dając – szczególnie w przypadku nagrań ze zmanipulowaną fazą – ultraszeroką bazę zachodzącą głęboko na boki słuchacza.

Duże wrażenie zrobiło na mnie coś jeszcze: Sashe (szczególnie po zmianie rezystorów) lekko odsuwały pierwszy plan od słuchacza, nie skracając tym samym perspektywy, a znakomicie rekonstruując głębię wielkiej, doskonale napowietrzonej sceny. Mimo odsunięcia pierwszego planu, namacalność dźwięku w ogóle nie ucierpiała – pierwszy plan wychodził przed kolumny (choćby w przypadku wspomnianego albumu e.s.t.). Do tego ta stabilność obrazu stereo niezależnie od tego, co gra i jak głośno – po prostu bajka. Kultowego albumu Dave'a Brubecka „Time Out" z 1959 roku (wydanie Acoustic Sounds w formacie DSD – najlepsze istniejące) słuchałem z niedowierzaniem: że tak nagrano muzykę ponad pół wieku temu. Naturalność brzmienia była rozbrajająca.

W przypadku dużych kolumn zawsze istnieje ryzyko powiększania źródeł pozornych. Wilsony tego nie robiły, a przynajmniej nie w sposób powtarzalny – z nagrania na nagranie. Blisko nagrane wokale, owszem, potrafiły być większe niż w rzeczywistości, ale to normalne zjawisko, zależne od nagrania, szerokości ustawienia kolumn i szeregu innych czynników. Same instrumenty nie były w każdym razie napuszone – fortepian był fortepianem, kontrabas – kontrabasem itd.
Wybitna jest szczegółowość tych kolumn, a gdy dodamy do tego fakt, że efekt ten choćby w minimalnym stopniu nie został okupiony wykonturowaniem, rozjaśnieniem czy innym tego typu efektem znanym z kolumn bazujących na membranach high-tech, to wrażenie jest wielkie. Na wspomnianym albumie „Viaticum” słyszałem nie tylko specyficzne zawodzenie, głosowe przygrywki lidera, ale także przeróżne szmery dochodzące z boków sceny, które co chwila kazały mi się obejrzeć w bok, dając niezwykle sugestywne wrażenie, że ktoś właśnie wszedł do pomieszczenia.

Najnormalniejsze z tego wszystkiego były soprany. Jak przystało na przetwornik tekstylny wysokich lotów, brzmiały bardzo wysmukle i gładko, ale nie lukrowato. Jednorodność brzmienia, jaką osiągnięto wespół z papierowym średniotonowcem, była warta niewielkich poświęceń w mikrodetaliczności i nasyceniu powietrzem na samym skraju pasma. Mnie to absolutnie nie przeszkadza, ale fani wstęg czy diamentowych kopułek pewnie sformułują jakieś zarzuty pod adresem nowej kopułki CST. Wszystkiego mieć nie można. W moim odczuciu, Dave Wilson obrał właściwą drogę. Sprawił, że Sasha brzmi łagodnie, spójnie, ciepło, nie tracąc nic ze swoich dotychczasowych zalet. Choć nie zdziwię się, gdy kiedyś jeszcze Dave powróci do twardych materiałów.

Na koniec – tak jakoś samo wyszło – pozostawiłem dynamikę, czyli danie specjalne kuchni Wilsona. Jaka jest ekspresja nowej Sashy? W skrócie: taka, jakiej oczekują fani tej konstrukcji, fani dynamicznego przekazu w ogóle. Czyli fantastyczna. Tu nie ma półśrodków, ale też uniknięto sztucznej efektowności. Znaczy to, że zamiast niekontrolowanych erupcji decybeli mamy pełną kontrolę nad tym, co i jak głośno powinno zostać odtworzone. Ogromnie spodobało mi się to, że pomimo swej ogólnej łagodności, gładkości brzmienia, kolumny te w najmniejszym stopniu nie poświęciły swej ogromnej (w 30-metrowym pokoju właściwie nielimitowanej) dynamiki, by uzyskać omawiany efekt. Są bardziej dystyngowane, może mniej porywcze niż kiedyś, ale w żadnym razie nie słabsze, nie wolniejsze. Uderzenia w werbel wciąż otwierają mi szeroko oczy, gitary potrafią zaświdrować w uszach. Tak, jak być powinno. Ale nie bardziej niż powinno. Ot, złoty środek.


Oceń ten artykuł
(2 głosów)

Skomentuj

Upewnij się, że pola oznaczone wymagane gwiazdką (*) zostały wypełnione. Kod HTML nie jest dozwolony.

Kontakt z redakcją